Konkretne Kino: Se7en

Data:
Ocena recenzenta: 10/10

Zostałem zmiażdżony. Moja głowa wciąż dymi, usta nie do końca potrafią się zdecydować czy dalej “robić karpia”. Postradałem zmysły.

Właśnie skończyłem oglądać jeden z najciekawszych filmów mojego życia; o końcówce, która trafia do mojego ogólnego top-5 na pierwsze miejsce. Bo o ile wiele już razy byłem zdziwiony, kilka razy się zdarzył tzw. “poseansowy zwis”, to przeżycia tego kalibru jeszcze nie miałem. I nie chodzi nawet o sam rys fabularny, choć już sam w sobie jest on genialny. Nie chodzi nawet o wybitnie dozowany suspens. Ani o przytłaczający, boski klimat. Chodzi o perfekcję. Brak luk w rozumowaniu. Scenarzysta, który to wymyślił nie może być do końca zdrowy psychicznie, w pełni empatyczny. Po prostu nie może.

Ale, od początku. Pierwszym co potencjalny widz zauważa po puszczeniu sobie filmu jest sugestywność przekazu. Porzucenie, samotność, deszcz, wielkie miasto i apatia. To silnie wpływa na nasz nastrój – słońce za oknem świeci odrobinę mniej ciepło. Potem przychodzi muzyka. Cicha, nienachalna. Jedna z tych, które zapominamy w momencie pojawienia się napisów końcowych. Jednak w trakcie, jeszcze gdy bohaterowie się miotają a sprawa dochodzi do rozwiązania, pasuje idealnie.

Gra aktorska to poezja najwyższej światowej klasy. Zaszczuty Brad Pitt, “oldschoolowy” Morgan Freeman, psychodeliczny Kevin Spacey – no, czego można się po nich spodziewać? Majstersztyku. Świetne zdjęcia dodatkowo uwypuklają ich charaktery – sceny z leciwym Morganem są raczej statyczne; pościg Brada to pełnoprawne kino akcji. Chociaż do pamięci i tak najbardziej zapada rola Kevina. Pewien jego dialog noszący silne znamiona monologu.

To właśnie ta scena powoduje, że czujemy się nieswojo. Bo wiemy, zostaliśmy tak wychowani, że powinniśmy czuć inaczej. Powinniśmy czuć obrzydzenie, wstręt, strach. Powinniśmy czuć wszystko, ale nie... Ciekawość? Niestety nie ma łatwo. Czujemy to, co czujemy. I sami się sobie dziwimy. A potem jest już tylko lepiej. Bo do pełnej gamy naszych emocji dochodzi ostateczna, dopełniająca. Zupełnie niestosowna w tym momencie.

Emocja szacunku.

Podziwu dla scenarzysty, który może to dzieło nazwać swoim opus magnum.

Na zakończenie dodam tylko, że jeśli już ten film oglądaliście, to prawdopodobnie myślicie tak jak ja. Ba, jestem tego nawet pewien. Jeśli zaś jakimś cudem się przed tym seansem uchowaliście… Cóż. Kłusem do empiku, bo porozmawiamy inaczej.

“Siedem” to kryminalne kino akcji o cechach horroru i thrillera psychologicznego. Bardzo gęste kino bawiące się naszymi emocjami bez żadnych oporów. Wreszcie zaś, kino warte obejrzenia. Warte bardzo.

In spite of the fact that “this isn’t going to have a happy ending“.

// Tekst pochodzi oryginalnie z mojego bloga - jestKultura.pl //

Zwiastun:

A ja dla odmiany nie rozumiem czym ludzie tak się podniecają. I nie chodzi tylko o Seven ale też i inne filmy Finchera, które jakoś nie trafiły do mnie nigdy tak jak do Ciebie.

Być może oglądałem je nieco za późno, bo zauważyłem że im człowiek starszy tym mniej go ruszają tacy reżyserzy jak Fincher czy Darabont.

Dla mnie "Seven" to niezły thriller o którym zapomniałem godzinę po projekcji.

Ja oglądałem "Siedem" już nie będąc młodziakiem, a strasznie mnie poruszyło - okropnie to było nieprzyjemne i długo trwało, zanim drugi raz mogłem to obejrzeć jako jakieś przesłanie nie aż tak epatujące widza. Z innych to widziałem "Grę" i tamto poruszało scenariuszem i klimatem paranoi, ale było zdecydowanie lżejsze i raczej podziwiałem że scenarzysta odwalił intrygującą pracę.

Coś z tym wiekiem jest na rzeczy, ale jak ktos lubi kino holiłudzkie to filmy obu Panów będą się podobać w każdym wieku. Mam tu na myśli oczywiście ich największe hity, bo szczególnie Fincherowi ostatnio nie trafiały się dobre scenariusze.
Se7en oglądałem dawno, Fight club w dniu polskiej premiery kinowej, czyli już ładnych kilka lat temu i ogólnie pamiętam że bardzo mi się podobały. Co do Darabonta to Skazanych oglądałem wieki temu i podobał mi się, a juz Zieloną milę widziałem 2-3 lata temu i uważam ten film za totalną stratę czasu.

Moim zdaniem ostatnie dwa tytuły Finchera ("Zodiak" i "Benjamin Button" są doskonałe.

Dałeś mi do myślenia - faktycznie tych panów wiele łączy. Tworzą filmy lekkie (w sensie przyjemne w odbiorze), ale nie prostackie, które można obejrzeć kilka razy nie zanudzając się na śmierć.

A Se7en darzę dużym sentymentem. Zwłaszcza mój pierwszy raz:
wieki temu, w czasach wypożyczalni kaset wideo, zaopatrzyłem się w egzemplarz filmu i doznałem. Oprócz świetnej fabuły największe wrażenie zrobił na mnie niepokojąco mroczny klimat. Niestety to już przeszłość, bo jak się później okazało, cały ten klimat wywołany był przez niemiłosiernie zdartą taśmę vhs :D

Do tej pory się zastanawiam, jakim cudem tamta taśma wytarła się tak równomiernie (nie było białych pasków!).

Nie wydaje mi się aby filmy tych panów były lekkie i przyjemne. Wręcz odwrotnie. Są trudne w odbiorze i często jest w nich wiele przemocy. No ale to fachowcy pierwszej klasy.

No właśnie -- fachowcy, zapewne tak. Ale chyba jednak nie artyści.

Ja tam nie wiem, dla mnie "Fight Club" to jednak coś więcej niż fachowo zrealizowany produkcyjniak. Lubię Finchera właśnie za ten jeden film.

Filmy lekkie - po obejrzeniu zadajesz sobie pytanie: czy bohater postąpił słusznie i dlaczego tak zrobił?
Filmy ciężkie - zadajesz sobie pytanie: co autor miał na myśli? (np. Salo, Eraserhead, seria Królik doświadczalny).
Filmy prostackie - nie zadajesz sobie żadnych pytań.

Dla mnie film lekki to np: Kevin sam w domu, czy Poszukiwacze zaginionej arki. "Siedem" to na pewno ciężki film. Te co wymieniłeś nazwałbym raczej makabryczne i brutalne.

Najgorsze są filmy, po których zadaję sobie pytanie: po cholerę ja to oglądałem...

A co do Eraserhead, to uważam, że to akurat całkiem łatwy do zrozumienia film (jak na Lyncha)... co nie znaczy oczywiście że łatwy do oglądania :)

Uwaga! Spojler do filmu "Podejrzani"!

He, he, ja z kolei oglądałam "Se7en" jako nastolatka i też nie doceniłam. Dobry horror - dużo napięcia, tajemnicy itd. Niestety najbardziej interesującą cechą Johna Doe było to, że zabijał osoby "winne grzechu", od czego na koniec odstąpił (żeby zaaranżować wielki finał zabił niewinną osobę). Człowiek oglądał ten film w rosnącym napięciu, żeby następnie stwierdzić "ojej, ale dlaczego? Przecież to bez sensu.". Czasami przewrócenie akcji do góry nogami w finale jest interesujące, ale tu nie podobało się ani mnie ani współoglądaczom.

No i niestety dobór obsady był nie najszczęśliwszy. Z powodów pozaaktorskich. Brad Pitt był wtedy etatowym filmowym przystojniakiem, więc na film w którym grał główną rolę niektórzy (tzn. konkretnie ja) patrzyli od razu z pewną nieufnością. Z kolei Kevin Spacey grał w tym samym roku w "Podejrzanych". Ja akurat "Podejrzanych" widziałam wcześniej, więc miałam poczucie, że Spacey stał sie z kolei etatowym super-złym. No i tak się porozmywało wrażenie.

Tutaj się całkowicie zgadzam - gniew był bardzo kiepsko uzasadniony, co mi od razu obniżyło ocenę o punkcik. Poza tym średnio wierzę w takiego farta, jakim było trafienie spośród xx osób odwiedzających bibliotekę akurat tej właściwej

Mieszanka dobry scenarzysta plus dobry reżyser daje dobre efekty ;-). Tego samego scenarzysty polecam też "Jeźdźca bez głowy" i trochę mniej "8MM". Natomiast jeśli chodzi o Finchera to mrok i beznadzieja są cechami jego ciekawego stylu. Uwielbiam to i w 3 obcym, i tu, i w Fight Club'ie. Nawet w łagodniejszym Benjaminie Buttonie jest jakiś fatalizm.

To zabawne, ale na mnie Siedem też nie wywarło jakiegoś specjalnego wrażenia. Zgadzam się, ze jest to dobry film, dobrze zrobiony z dobrym aktorstwem i świetną muzyka, ale może w dobie przewrotnych zakończeń trudno zauważyć perełkę.
Dużo bardziej podobał mi się Zodiak. Ja chyba po prostu lubię kino przegadane (patrz "Piranie"-_-''')

No właśnie, co z tymi "Piraniami"? Niektórzy tu czekają na kolejny Bad Horror Club. :>

To był jeden z pierwszych filmów z przewrotnym zakończeniem. Trzeba to wziąć pod uwagę podczas oglądania. Gdybym szedł tym tropem to stwierdziłbym, że "Obywatel Kane" ma przeciętne zdjęcia. Przed obejrzeniem filmu lubię znać rok produkcji.

No, to chyba temat na następny spinacz. Ja jednym z pierwszych filmów z przewrotnym zakończeniem nazwałabym raczej "Gabinet doktora Caligari" (a pewnie i tak jakiś specjalista mógły zaprotestować ^_^) http://filmaster.pl/film/das-cabinet-des-dr-caligari/

W jakim sensie "jeden z pierwszych filmów z przewrotnym zakończeniem"?
Odnoszę wrażenie, że takie filmy powstawały zawsze. Aiczka wspomniała o "Gabinecie doktora Caligari", a z bardziej znanych filmów można wspomnieć choćby o "Psychozie" Hitchcocka, czy "Widmie" Clouzot (http://filmaster.pl/film/les-diaboliques/). Zresztą w przypadku tego ostatniego reżyser wystąpił z apelem do widzów, żeby nie zdradzali innym zakończenia, bo cała siła filmu brała się właśnie z tego "przewrotnego zakończenia".

Czytając to zdanie queerdelys: "w dobie przewrotnych zakończeń trudno zauważyć perełkę", miałem na myśli to, że po "Szóstym zmyśle" i "Podejrzanych" nastąpił wysyp filmów z takimi zakończeniami i jeśli ktoś dopiero po tych tytułach obejrzał "Siedem", to efekt zaskoczenia mógł być mniejszy.

Ok, rozumiem.
To ja też rozwinę.
Nie wydaje mi się, że każdy film musi mieć przewrotne zakończenie, żeby był dobry. W "Siedem" "wywróceniem akcji" określam jedynie fakt, że John Doe odszedł od swoich pierwotnych założeń, zabijając niewinną osobę. Żeby mnie usatysfakcjonować, scenarzysta powinien
- pokazać odejście JD od jego zasad jako swoisty upadek, jakoś to uzasadnić albo skomentować ustami bohaterów,
- zaaranżować finał bez mordowania małżonki bohatera.
To oczywiście zupełnie subiektywne odczucia, nie każdy film musi być nakręcony tak, żeby MNIE się podobał ^_^. No, ale wtedy JA postawię 5 zamiast 8 ^_^.

Dodaj komentarz